W ostatniej części artykułu zajmę się takimi
zagadnieniami i tematami do pracy dla DDA jak: przeżywanie złości i
konieczności zmiany podejścia do jej przeżywania, przebaczenie jako
niezbędny element w procesie uzdrawiania oraz poczucie własnej
wartości, które trzeba zbudować na zdrowych podstawach.
9. Przeżywanie złości
Mimo iż DDA jest mistrzem w nakręcaniu się emocjami, to jednak nie
oznacza, że przeżywa je świadomie. Są to raczej emocje nierozpoznane,
niezrozumiale, dlatego DDA uznaje je za niebezpieczne i wręcz szkodliwe.
Najbardziej niebezpieczną emocją dla DDA wydaje się być złość. DDA
wielokrotnie w swoim otoczeniu widzi, jak złość staje się przyczyną
krzywdy psychicznej bądź fizycznej, widzi, jak bliscy ludzie krzywdzą
się, reagując w złości, podejmując decyzje, działając pod wpływem złości
czy furii.
Natomiast to, czego DDA/DDTR nie zobaczy w swoim domu,
to konstruktywne i świadome przeżywanie złości, dlatego myśli, że taka
opcja nie istnieje. DDA zakwalifikowały złość jako złą, krzywdzącą i
raniącą, nie rozróżniając, że to sposób przeżywania i uzewnętrzniania
złości może być krzywdzący, niewłaściwy, a nie sama złość. Złość to
emocja jak każda inna, sygnalizator tego, co się dzieje w nas, a nie
intruz, którego trzeba bezzwłocznie usunąć.
Kiedy na terapii
dowiedziałam się, że złość to taka sama emocja jak każda inna, że można
ją swobodnie przeżywać, że złość się odczuwa, a nie jest się nią („nie
jestem zły, wściekły, tylko czuję złość”), byłam bardzo zdziwiona, bo
była to dla mnie totalna nowość. Wzorzec, jaki miałam w domu,
podpowiadał mi, że złość się albo wypiera, chowa i udaje, że jej nie
ma, albo złością się miota, manipuluje innymi, złość krzywdzi. Na
początku samo dopuszczenie, by się złościć, jest trudne, ze strachu, że
skończy się krzywdą, jak w domu, jednak zacząć się w ogóle złościć bez
hamowania to pierwszy ważny krok, by zacząć być tego świadomym i by
znaleźć konstruktywne sposoby jej przeżywania.
Pamiętam, kiedy
pierwszy raz pozwoliłam sobie na złość, niehamowaną, niecenzurowaną
złość – przez parę miesięcy chodziłam permanentnie wkur..., ponieważ
tyle złości miałam nagromadzonej w ciele fizycznym i innych ciałach
(czego wtedy nie wiedziałam).
To było niewiarygodne, ile złości
można w sobie pomieścić. Oczywiście moja nauka złoszczenia się
zakładała, że będę na początku powielać wzorce z domu, że jak pójdę, to
na całego, że wybuchnę, będę krzyczeć. Więc krzyczałam – i nic złego
się nie stało. Bałam się, że złość mnie zdominuje, ale w rzeczywistości
bałam się swoich wyobrażeń na temat złości wyrosłych na
doświadczeniach z domu.
Nikt nie zginął, nikogo nie pobiłam, nie
złamałam prawa. Za to miałam ogromną lekcję obserwacji złości i siebie
złoszczącej się. Zobaczyłam, że kiedy nie zatrzymuję złości, pozwolę
jej płynąć, mogę skorzystać z drogowskazu, jaki mi daje, czyli znaleźć
jej przyczynę W SOBIE, o co zaczepia, co się za nią kryje itd.
Zobaczyłam, że kiedy zrozumiem, skąd pochodzi złość, ona odchodzi.
Druga ważna rzecz, to nauczyć się nie podkręcać złości, co jest nawykiem
wyniesionym z domów DDA. Zamiast tego należy patrzeć świadomie w swoje
wnętrze: co ono czuje? Gdzie czuje? Jak czuje i dlaczego czuje?
To
jest droga do tego, by zacząć poznawać siebie, ale nie uda się to
bez choćby względnej akceptacji siebie i tego, co się przeżywa. Wiadomo,
że brak akceptacji blokuje zobaczenie tego, co czujemy, przeżywamy,
jeśli wykracza to poza akceptowalne ramy. Dlatego warto dać sobie prawo,
by czuć to, co się naprawdę czuje, przeżywać to, co się przeżywa, i
skorzystać z tego, co nam to pokazuje, bo możemy na tym niezmiernie dużo
skorzystać.
10. Przebaczanie
Patrząc z perspektywy osobowości, przebaczenie jest bardzo potrzebnym procesem.
Dopóki patrzymy na sytuacje poprzez role, jakie pełnimy z poziomu
osobowości, czujemy się ofiarą, a z ojca czy matki robimy kata. Dopóki
patrzymy z poziomu: dlaczego on lub ona mi to zrobili? Dlaczego uczynili
piekło z mojego dzieciństwa? Dlaczego mnie to spotkało?, dopóty
czujemy ciężar, a żeby go zrzucić, szukamy sposobu na przebaczenie.
Jednak mając świadomość istnienia duszy, możemy zobaczyć, że tak
postawione pytanie nie ma sensu i nie przyniesie nam rozwiązania.
Potrzeba tutaj szerszej perspektywy, żeby zrozumieć, dlaczego coś nas
spotyka, to MY musimy być w centrum naszego zainteresowania i pytań.
Tu nie chodzi o naszych rodziców, tu chodzi o nas, więc zainteresowanie trzeba skierować na siebie:
- Dlaczego wybrałam/wybrałem sobie takich rodziców?
- Dlaczego namówiłem ich, by pełnili taką, a nie inną rolę w moim życiu?
- Co było powodem pomysłu, by urodzić się w takich warunkach?
Tak stawiane pytania przyniosą odpowiedzi, które dadzą nam zrozumienie, rozwiązanie i uwolnienie.
Przez lata próbowałam wybaczyć mojemu ojcu wszystkie krzywdy, jakich –
moim zdaniem – doznałam przez niego, szukałam sposobu, by ból i
poczucie krzywdy nie wracało. Sądziłam, że ogrom jego winy wymaga
mojego przebaczenia jako jego ofiary, ale kiedy znalazłam odpowiedź na
pytanie: dlaczego wybrałam sobie takiego ojca i takie warunki?, okazało
się, że nie ma NIC do wybaczania, bo nie ma winnego, nie ma kata i nie
ma ofiary. Dlaczego?
Dlatego, że kat katuje wbrew naszej woli,
natomiast ja się umówiłam na poziomie dusz z moim obecnym ojcem, że tak
będzie wglądać to wcielenie.
Wyraził zgodę, że będzie grał mojego
kata na moje życzenie, żebym mogła doświadczyć cierpień, upokorzeń w
ramach kary, którą chciałam sobie wymierzyć. Teraz widzę, że to było
coś więcej niż zwykłe ukaranie siebie, to była lekcja zrozumienia, że
pojęcie kary i winy to sztuczne twory zrodzone na potrzebę równie
sztucznego systemu karmicznego.
Oboje graliśmy role, których się podjęliśmy, najlepiej jak potrafiliśmy. Taki był wybór, nasz wybór – MÓJ wybór.
Nikt mnie nie zmuszał, byłam krzywdzona, bo tego chciałam na to
wcielenie. Więc co tu jest do wybaczania? Że ktoś z godnie z umową
pełnił swoją rolę?
Mogłam tylko z wdzięcznością podziękować mojemu
ojcu, że tak sumiennie i dobrze wykonywał swoją rolę i zwolnić go z jej
pełnienia, bo lekcję odebrałam i ten układ ról nie był już potrzebny.
Nie zapomnę dnia, w którym sobie uświadomiłam, że tak naprawdę nie
muszę wybaczać, bo nie ma nic do wybaczenia, to było jak zrzucenie tony
ciężaru z ramion, a największym skarbem okazało się zyskanie
perspektywy szerszej niż kat-ofiara, zobaczenie świadomie podjętych
przez dusze decyzji i wyborów, wzięcie odpowiedzialności za nie na
siebie.
11. Poczucie własnej wartości
Poczucie
własnej wartości opiera się na zdrowej miłości do siebie, szacunku do
swojej osoby, energii, przejawiania oraz akceptacji tego, jacy
jesteśmy, co czujemy i co nam się przydarza.
DDA/DDTR cierpią na
niedosyt miłości od dzieciństwa i zawsze jest im jej brak. Jak każde
dziecko czekają na miłość od rodziców, na wyrazy tej miłości, których
się jednak nie doczekują.
To jest bardzo zadziwiające
zjawisko, którego doświadczyłam ja sama i wiele osób z rodzin
dysfunkcyjnych – potrzeba bycia kochanym przez rodziców, a zwłaszcza
tego rodzica, który kochać nie potrafi, jest tak silna, że wbrew
wszelkiej logice i wiedzy cały czas oczekujemy, że w jakiś nieokreślony
sposób rodzic, który nigdy nie okazywał miłości (lub rzadko i
dziwacznie okazywał), nagle zacznie to robić. Oczekujemy tego jako
dzieci, przez całe dzieciństwo, ale potem ta niezaspokojona potrzeba
„rośnie” z nami i cały czas głęboko w nas tkwi niekochane dziecko.
Takie doświadczenia sprawiają, że ugruntowuje się przekonanie: „nie
zasługujemy na miłość”, a co za tym idzie na wszystkie inne fajne
rzeczy, bo jeśli mama/tata nas nie kocha, to musi być coś z nami nie
tak, więc jesteśmy niewystarczająco dobrzy, by być kochani, szczęśliwi,
zadowoleni, bogaci itd.
Całe życie zatem udowadniamy, że jest
inaczej, że zasługujemy, że jesteśmy fajni, potrzebni, wartościowi.
Motorem wszelkich działań bywa takie: „ja wam pokażę”, wszystko to, co
uda nam się osiągnąć, ma przynieść upragnione potwierdzenie od rodziców
w postaci pozytywnej reakcji, pochwały itp. Już jako dorośli ludzie
robimy wszystko nie dla siebie, nie dla przyjemności, tylko dla
poklasku rodziców lub w drugiej wersji na złość im, wbrew, czyli w myśl
zasady: „na złość rodzicom odmrożę sobie uszy”.
Na zewnątrz, w obu
przypadkach, emanuje głęboką energią nieakceptacja siebie wynikająca z
przekonania, że nie jestem wystarczająco dobry. Zamykamy się tym samym
na miłość, tę w sobie i tę na zewnątrz. Nawet jeżeli jakimś cudem w
naszej okolicy znajdzie się osoba, która nas pokocha, to
najprawdopodobniej bez przebudzenia się z tej postawy, nie zauważymy
tego i dalej będziemy płakać, jacy jesteśmy biedni, odrzuceni i nadal
będziemy czekać na akceptację i miłość rodziców, zamiast skorzystać z
jedynej skutecznej metody, jaką jest pokochanie siebie. Czekając na
„ratunek z zewnątrz”, zdajemy się na łaskę i niełaskę, na
rozczarowanie, więc najlepiej zostać swoim przyjacielem, swoim wsparciem
i pokochać siebie. Oczywiście można być nieszczęśliwym, niekochanym i
czekającym na miłość rodziców do śmierci, jednak wcale tak nie musimy,
tylko tu znowu trzeba wziąć odpowiedzialność za siebie samego, otworzyć
się na miłość w sobie, ponieważ ta cała wiara w „nie zasługuję na…”
zamyka nas na nią, a przecież wszyscy znamy Miłość, bo od niej
pochodzimy.
Rodzice zrobili to, co zrobili, są, jacy są i się
nie zmienią, a nawet gdyby jakimś cudem tak się stało, to nie dadzą nam
tego, czego potrzebujemy, nie nadrobią lat dzieciństwa, nie zaspokoją
dziecka w nas.
Z tą świadomością możemy przystąpić do samowychowania, samorozwoju i samokochania.
Byłam już dobrze po dwudziestce, gdy dotarło do mnie, że mój ojciec się
nie zmieni, tak po prostu nie zacznie mnie kochać, tak jak tego
potrzebuję, nie będzie ze mnie zadowolony, więc mogę dać sobie spokój z
czekaniem na to i ze staraniem się o to. Natomiast to, co mogę zrobić,
to pokochać siebie tak, jak tego chcę, być dla siebie taka, jak
potrzebuję, dać sobie wszystko to, czego mi brak, mało tego, jestem
jedyną osobą, która wie, czego potrzebuję. Zaczęłam kochać siebie,
akceptować, doceniać siebie, wspierać, lubić siebie, zaczęłam być
szczera i życzliwa wobec siebie.
To było oczywiste od samego początku, ale łatwiej żyć nadzieją, niż samemu się za coś wziąć.
Wyłączyłam też rodzica w głowie, bo to, czym „karmią” nas najbliżsi,
pozostaje w nas w postaci tak zwanego wewnętrznego rodzica, który
przemawia do nas głosem prawdziwych rodziców, gdy ich przy nas nie ma. A
to znaczy, że „skażenie” jest tak silne, że odbywa się już bez ich
udziału, potem byłam dla Kasi (siebie) taka, jak tego potrzebowała,
zwłaszcza gdy szło coś nie tak, gdy się nie udało, gdy było trudno.
Zamiast się biczować i krytykować, siadałam i mówiłam: „no tak, nie
wyszło najlepiej, to się zdarza, a teraz zastanowimy się, co najlepszego
można zrobić dalej”.
Mówiłam do siebie: „Kocham, szanuję i
akceptuję cię, Kasiu, kocham z tym, co... (czujesz, przeżywasz, robisz
albo nie robisz właśnie) – to jest potrzebne, ponieważ bardzo długo
włącza się wyuczony przez lata pierwszy odruch krytyki, rozczarowania,
niezadowolenia, który zamieniamy w nawyk akceptacji.
A tak w ogóle,
dlaczego ja mam być niezadowolona, bo coś się nie udało? Przecież
dzięki błędom uczę się, jak właściwie działać, one są niezbędne. To że
mój ojciec czy matka nie potrafili znieść błędu, zareagować na niego
jak na wskazówkę, nie oznacza, że ja mam robić tak samo. Wszystko jedno
w jakiej sferze coś się nie udało, osobistej, duchowej, zawodowej czy
innej. Niezapomniany jest moment, w którym przestajesz reagować na
krytykę rodzica, ona już nie zaczepia w tobie o niskie poczucie
wartości, poczucie winy czy niezasługiwanie. Jeżeli wiesz, że
zasługujesz na miłość, że jesteś wartościowy bez miłości tych, od
których jej oczekiwałeś, to oni tracą władzę nad tobą